Zagłębiowskie legendy: "Srebrne dzwony" (Żarki)

Z WikiZagłębie

Po pożarze, który strawił Stare Żarki w 1664 roku, kościółek św. Stanisława stał w częściowej ruinie jeszcze dość długo na wzgórzu, a z wieży jego strzelistej rozbrzmiewał nieraz przepiękny głos srebrnych dzwonów. Największy zwał się "Stanisław", średni "Wojciech", zaś mały nosił imię "Maria".

Było to w czasie najazdu szwedzkiego. Gdy Szwedzi, co siedzieli już na Pilicy i Ogrodzieńcu, dowiedzieli się o srebrnych dzwonach w kościele żarkowskim, postanowili je wykraść. Dowiedzieli się jednak o tym mieszkańcy Żarek, którzy stale myśleli o odbudowaniu kościółka. Rada w radę i postanowiono dzwony ukryć. Sprawę oddano w ręce czterech mieszczan. Ci nie namyślając się wiele, uradzili dzwony w najbliższą noc wywieźć do lasu, co widniał w stronie południowej i tam zatopić je w jeziorze, co leżało przy ścieżce prowadzącej do Myszkowa. Ślady owego jeziora w postaci niewielkiego stawu widniały jeszcze dawniej w lasach między Jaworznikiem, a tak zwaną Helenówką. Gdy nastała noc, gdy miasto usnęło czterech spiskowców przygotowawszy uprzednio wóz, podciągnęło go pod wieżę. Przed rozpoczęciem pracy najstarszy ze sprzysiężonych, przyklęknąwszy przed dzwonami, przywarł wargami do zimnego spiżu, a potem położywszy twarde, spracowane dłonie na dzwonie największym, kazał uczynić to samo trzem współtowarzyszom i odebrał od nich przysięgę, na prędce przez siebie ułożoną, że nie zdradzą tajemnicy. Po uroczystej przysiędze, spuszczono dzwony z wieży, złożono je z wielkim trudem na wóz, który następnie pociągnęło w stronę lasu ośm rąk, wśród stłumionego łkania. Za miastem zaprzągnięto do wozu woły, przygotowane na łączce z wieczora. Po godzinnej podróży, zatrzymano się nad jeziorem. Wśród serdecznego płaczu ściągnięto najpierw z wozu "Stanisława", a umieściwszy go na pochyłej tarcicy modrzewiowej, zsunięto go w otchłań spokojnego jeziora. Zabulgotała woda, wyprysły wokół z tafli jeziora fontanny kropel, obryzgując czterech "grabarzy dzwonów". Po lesie rozszedł się gorący szept... - Ile minut w godzinie, a godzin w wieczności, tylekroć bądź pochwalony... Za chwilę chybnął się po tarcicy mniejszy" Wojciech", a gdy przyszła kolej na "Marię", miesiączek wychynął się z za chmury i oblał uznojone trudem czoła mieszczan tysiącem barw, które migotały w rzęsistych łzach, płynących po bruzdach ich twarzy. Ucałowali kolejno zimne czoło ostatniego dzwonu, powtórzyli przysięgę i "Maria" pogrążyła się w odmętach. Zaledwie ukończyli robotę, a tu zadudniła ziemia pod kopytami końskimi od strony Włodowic. To nadjeżdżali Szwedzi po dzwony. Wystraszeni mieszczanie rzucili się do ucieczki, lecz w tym momencie wszyscy posłyszeli bicie dzwonów, wydobywające się z jeziora, a to bicie było tak rozgłośne, że ściągnęło bandę szwedzką nad jego brzegi. Stali Szwedzi długo wielce zdumieni, a gdy jeszcze woda na jeziorze zaczęła się burzyć, gdy bicie dzwonów coraz to się wzmagało, przestraszeni knechci z okrzykiem "czary", nawrócili konie i w panicznym strachu odjechali z powrotem. Od tego czasu dzwony żarkowskiego kościółka, leżą spokojnie na dnie jeziora, ponoć czasem słychać ich głos, dobywający się z otchłani.