Zagłębiowskie legendy: "O kapliczce w Bobrownikach" (Bobrowniki)

Z WikiZagłębie
Wersja do druku nie jest już wspierana i może powodować błędy w wyświetlaniu. Zaktualizuj swoje zakładki i zamiast funkcji strony do druku użyj domyślnej funkcji drukowania w swojej przeglądarce.

Było to przed wielu, wielu laty. Wśród borów i lasów jakie pokrywały wzgórza bobrownickie kryło się kilkadziesiąt chałup, rozrzuconych w różnych miejscach. Podróżnemu, który znalazł się w tych okolicach, zdawało się, że mieszkańcy jednego osiedla, nie wiedzą o istnieniu innych. A przecież tak nie było. Baczne oko wnet spostrzegło wydeptane wąskie ścieżyny, prowadzące od każdej chałupy, w różne strony. Owe ścieżki były właśnie łącznikami z innymi osiedlami. Biegły one po pochyłości wzgórz od wschodu na zachód, pięły się na góry ku południowi, aż po Brynicę, tylko nie uświadczył ich w stronie północnej, nie uświadczył ich w okolicy dzisiejszego kościółka, bowiem tutaj był taki gąszcz leśny, że nikt nie odważył się wkroczyć w jego wnętrze. Miejsce to zażywało złej sławy. Coś tu zawsze bisiło się, coś chrzebościło szczególnie w porze wieczornej. Jedni opowiadali, że knieja jest siedzibą kupy zgroźniaków, drudzy twierdzili, że w krzach usadowił się bis, wreszcie jeszcze inni gwarzyli o dzikim zwierzu, co tu miał bezpieczną kryjówkę. Każdy chociażby najbardziej, śpiegawy bał się zaślapać kraj kniei.

Stan taki trwał długie lata. Aż tu jednego dnia, zahuczało coś w puszczach okolicznych. Za chwilę dobiegły uszu mieszkańców wioski echa rogów myśliwskich, ujadania psiarni, jakichś dalekich krzyków, nawoływań i t. p. Rozgwar ten szedł od strony Góry Siewierskiej i Rogoźnika, to znów od Siemonii i Dobieszowic. Mieszkańcy wioski nie wiedząc co by ten gwar miał znaczyć, a pamiętni podobnych krzyków i wrzasków sprzed kilkudziesięciu laty, gdy w te okolice wtargnęły gromady szwedzkich najeźdźców, pochowali się gdzie kto mógł, więcej z ostrożności jak ze strachu, oczekując w ukryciu dalszych wypadków. Tymczasem rozgwar ucichł, bory się uspokoiły, tylko w kniei jakoś dziwnie szumiało, choć dookoła panowała cisza. W tej spokojności upłynęło sporo czasu, słonko już zaczęło powoli schodzić z nieba, gdy nagle z kniei buchnął straszliwy ryk, od którego zatrząsł się bór. Równocześnie z owym rykiem, podniósł się wrzask i krzyk wystraszonego ptactwa, następnie usłyszano przeraźliwy kwik jakiegoś zwierzęcia, potem grzmot strzału, wreszcie granie trwożne rogu i rozpaczliwy głos ludzki, wołający pomocy. Posłyszawszy głos ludzki, wybiegli mężczyźni z najbliższych osiedli, każdy chwycił topór czy siekierę i duchem pobiegli w stronę kniei, choć z wielkim strachem. Jeszcze raz usłyszeli ryk, kwik i wołanie o ratunek. Nie namyślając się wiele, wdarli się w gąszcz kniei, gdzie na niewielkiej polance, znaleźli dwa niedźwiedzie dogorywające, ale jeszcze groźne, konia straszliwie pokaleczonego pazurami niedźwiedzi, a obok okrwawionego i nie dającego znaku życia jakiegoś pana czy rycerza. Gdy jedni rzucili się dobijać niedźwiedzie, drudzy dopadli owego pana aby go ratować, o ileby jeszcze zipał. Okazało się, że pan żył, tylko omdlał z upływu krwi. Oprzytomniawszy, kazał się podnieść i usadzić na spróchniałym pniu, potem zobaczywszy okrwawione topory i porąbane cielska niedźwiedzi, najprzód podziękował Bogu za ocalenie, potem chłopom bobrownickim. W tej chwili znów się odezwały głosy rogów myśliwskich. Jeden z gospodarzy chwyciwszy za róg rycerza, zadął z całych sił, dając znać o sobie. Po pewnym czasie przybyło wielu innych rycerzy, panów i służby, od kilku godzin błądzących po puszczy, w poszukiwaniu za zaginionym, którym okazał się jakiś możny pan z Siewierza. Ów pan, po pewnym czasie, zjechał do Bobrownik z rzeszą robotników, kazał wyciąć ową knieję, na miejscu której, z wdzięczności za ocalenie, wzniósł kapliczkę pod wezwaniem św. Wawrzyńca. W jakiś czas później przy kapliczce osiadł pustelnik, opiekujący się nią ponoć, aż do roku 1750. I taki to początek miał dzisiejszy kościółek w Bobrownikach.