Zagłębiowskie legendy: "Mogiła imci pana Pawła Jelitczyka" (Sosnowiec-Porąbka)

Z WikiZagłębie
Wersja z dnia 13:05, 14 lis 2016 autorstwa Dariusz JUREK (dyskusja | edycje) (Utworzył nową stronę „Nad Przemszą, w pobliżu kopalni "Juliusz" widnieje duża mogiła porosła sosnami. O tej mogile tak opowiada legenda. Dawno, już dawno, stał nad Przemszą przy gór...”)
(różn.) ← poprzednia wersja | przejdź do aktualnej wersji (różn.) | następna wersja → (różn.)

Nad Przemszą, w pobliżu kopalni "Juliusz" widnieje duża mogiła porosła sosnami. O tej mogile tak opowiada legenda. Dawno, już dawno, stał nad Przemszą przy górnym jej biegu bogaty dwór szlachecki. Za czasów panowania Stefana Batorego, dziedzicem owego dworu był dzielny kawaler, pan Paweł, herbu Jelita. Pana Pawła znała i lubiła cała okolica, gdyż był to rycerz o niepospolitej sile, a prócz tego dowcipny i lubiący opowiadać ciekawe swoje przeżycia. Miał zaś dużo do opowiadania, bo za młodu podróżował po świecie, jako giermek i towarzysz jakiegoś młodego wojewodzica.

Dwa lata temu wrócił do kraju, osiadł był na ojczystym zagonie i zajął się gospodarstwem. Na wezwanie króla przywdział ojcowską kolczugę, zabrał kilku pachołków i wyruszył na poskromienie buntujących się Gdańszczan. W czasie oblegania Gdańska, w jakiejś utarczce dostał haniebnie halabardą w plecy tak, iż słudzy prawie że nieprzytomnego przywieźli go do Olkusza, gdzie u medyka Czecha przez kilka tygodni się kurował. Skoro się rana podgoiła, wrócił pan Paweł do swojej wsi i tu nadal się leczył. Całymi dniami leżał na skórach, pił różne zioła i miód, i słuchał opowiadań bab. Szczególnie opowiadanie starej znachorki, Katarzyny, utkwiło mu w pamięci i nie dawało spokoju. Katarzyna opowiedziała panu Pawłowi, że o dzień drogi stąd, mieszka nad Przemszą w pobliżu Porąbki pewien czarownik, który w swoim domku więzi zaklętą, śliczną mieszczkę krakowską. Od chwili, gdy usłyszał to opowiadanie, rozmarzony pan Paweł nie mógł sobie nigdzie miejsca znaleźć. Zawsze mu przed oczyma majaczył obraz ślicznej krakowianki. która ze łzami w niebieskich oczach wyciągała do niego rączęta i prosiła o wybawienie. A trzeba wiedzieć, że pan Paweł był kawalerem o dość gwałtownym temperamencie i nader czułym na afekta sercowe. Pewnego razu, w chwili takiego rozmyślania, zgniótł srebrny kubek w prawej ręce, lewą uderzył się po kolanie i krzyknął: - Hej! zginę, albo ją oswobodzę! Po tym postanowieniu, ponieważ już był całkiem zdrów, zaczął się przygotowywać do wyprawy na owego czarownika. Ale walka z czarownikiem, który trzyma z diabłami to nie taka łatwa sprawa - rozmyślał zakłopotany pan Paweł - miecz, ani kopia niewiele tam pomoże, trzeba będzie jakich forteli, lub świętości użyć, aby go pokonać. Więc miecz i kopię dał do poświęcenia plebanowi, pościł przez trzy tygodnie, aż wreszcie pewnego wczesnego poranku, w trzeci dzień po pełni księżyca, po odbytej dnia poprzedniego spowiedzi, uzbrojony jak na wyprawę wojenną, ale z krzyżem na piersiach, gromnicą, święconą wodą, kropidłem i jakimś zaczarowanym kamieniem od Katarzyny, w torbie przymocowanej u siodła, w otoczeniu dwudziestu pachołków, wyruszył przeciw czarownikowi. Słońce się już na niebie ukazało gdy uzbrojony poczet wjechał w ulice Sławkowa. Natychmiast skierowano konie ku kościołowi. Tam wszyscy przystąpili do Stołu Pańskiego, a po wyjściu z kościoła ruszono do gospody przy rynku stojącej, aby w niej trochę wypocząć i nakarmić siebie i konie. W gospodzie zastał pan Paweł kilku ze znajomej szlachty, chwilę z nimi pogwarzył, napił się miodu i natychmiast zabierał do wyjścia, ale zebrane rycerstwo nie chciało go puścić. Zaczęto go rozpytywać gdzie jedzie, po co i dlaczego z takim uzbrojonym pocztem? Nie przygotowany na dawanie odpowiedzi i nie chcący wyjawić tajemnicy, pan Paweł mieszał się, odpowiadał półgębkiem, a nagabywany coraz bardziej, rozsierdził się. I kto wie do czego by doszło, ale się w porę pomiarkował i zważywszy na uroczystość dnia, wyszedł z gospody. Ruszono w dalszą drogę. Zaraz za Sławkowem wjechano w olbrzymią puszczę. Ponieważ na prawym brzegu Przemszy były duże bagna i grunt bardzo grząski, więc poczet przebrnął rzekę i posuwał się jej lewym brzegiem, odbijając często od niego dla ominięcia trzęsawisk i moczarów przy rzece położonych. Pan Paweł rozmyślając nad tym, gdzie się może ów czarownik znajdować i w jaki sposób go zwalczyć, zwolnił chodu swego konia i został znacznie w tyle za swą czeladzią. Słudzy zaś jego już od dłuższego czasu zauważyli, że pan teraz lubi samotność, więc też widząc, że umyślnie w tyle zostaje, pokłusowali naprzód, rozmawiając także o czarowniku i krakowiance. Pan Paweł wkrótce spostrzegł, że jego gromada zniknęła mu z oczu, mimo, że przed nim znajdowała się dość duża polana. Popędził więc z lekka swego ogiera, ale w tej chwili przekonał się, że popręg u siodła coś za bardzo był rozluźniony. Zaklął z cicha, ale zeskoczył z konia, a po przyciągnięciu popręgu, wsiadł na rumaka i ruszył kłusem przed siebie. Lecz wkrótce nowa przeszkoda stanęła mu w drodze. Łąka, na którą wjechał, z początku sucha i twarda, dalej stawała się rozmiękłą i grząską. Koń pana Pawła zapadał się coraz głębiej i z trudem wyciągał ugrząźnięte kopyta z rzadkiego, brunatnego bagna. Pan Paweł zauważył, że wjechał na trzęsawisko, ale go to zbytnio nie przeraziło. bo przeciwległy, wyniosły brzeg był zaledwie o kilkanaście kroków oddalony. Dał ogierkowi ostrogą. Zerwał się rumak naprzód, ale zaraz zapadł się w błoto za kolana. Zniecierpliwiony rycerz pchnął konia jeszcze raz. Posłuszne zwierzę z wysiłkiem znów się ruszyło i tym razem zapadło się aż po brzuch. Pan Paweł poczuł, że strzemiona oparły się na błocie. Cóż było począć w takiej sytuacji? Naprzód ruszyć nie można, cofnąć się było niepodobieństwem. Zaczął krzyczeć na pachołków, lecz odpowiadało mu tylko echo leśne. - Hej tam! do czarta! - krzyknął jeszcze raz z całych piersi zdenerwowany rycerz - Sam tu do mnie! Po tym zawołaniu, jakby spod ziemi wyrósł na wyniosłym brzegu jakiś człowiek; mały był i chuderlawy, licha opończa z kapturem okrywała jego barki. Mimo to panu Pawłowi jakoś się raźniej zrobiło na widok ludzkiej postaci. - Człowieku! - zawołał - doradź jak wyleźć z tej biedy! Nieznajomy założył ręce na piersiach, jakoś dziwnie zachichotał i rzekł: - Jak to, panie wy Z taką kupą żelaziwa chcecie wyleźć Z tego błota? - Masz rację - odkrzyknął pan Paweł - z rynsztunkiem z błota się nie wygrzebię, ale cóż zrobić z kopią, mieczem i tarczą? Przecież w błocie tego nie zostawię.


- Po co zostawiać - odparł nieznajomy - odrzućcie te wszystkie rycerskie sprzęty na błoto, błoto dosyć gęste, zresztą rośnie na nim wysoka trawa, to nie potoną, zrzućcie kolczugę i hełm, zostawcie w błocie konia, bo ma ciężkie siodło, to potem sami łatwo Z bagna wyjdziecie, tymczasem wrócą wasi ludzie i wszystko powyciągają.

Nie bardzo się ta rada podobała panu Pawłowi, ale cóż było robić. Sam nic lepszego wymyślić nie mógł, a nudziło mu się siedzieć w błocie, zresztą i konisko bardzo już było zmęczone, więc rzucił na błoto tarczę, na niej położył kopię i miecz; zdjął ciężki hełm położył go na tarczy, a potem zaczął zdejmować kolczugę. Dosyć to była trudna praca, przy której spadł mu do błota zawieszony na szyję przed wyprawą krzyżyk. Wreszcie uporał się z kolczugą i teraz spróbował, czy z koniem z błota nie wyjedzie. Ale zmęczony ogier nie mógł ruszyć nogami, więc pan Paweł z konia zlazł i zaczął człapać ku brzegowi. Dziwnym mu się wydawało to, że on sam jakoś nie bardzo się w błoto zagłębiał i bez wielkich trudności dotarł do brzegu, na którym stał nieznajomy. - Wiem, gdzie idziesz i po co! - krzyknął cienkim głosem nieznajomy do zdziwionego pana Pawła - usłuchaj mojej rady, a śliczną mieszczkę z niewoli wydobędziesz. I nie dając przyjść do słowa oszołomionemu rycerzowi, mówił prędko dalej: - Skoro słudzy konia i rynsztunek z błota wydobędą, ruszaj niezwłocznie w kierunku słońca. Jedź prosto aż dojedziesz do dwóch wielkich dębów, potem skręć na prawo i jedź tak jak idzie słońce po niebie. Przed zachodem słońca ujrzysz przed sobą polanę, krzakami jałowca porosłą. Tam stań ze swoim pocztem i nie daj nikomu z konia schodzić, ani ruszać się z miejsca; na koniach czekajcie nocy. Noc będzie jasna, ale w czasie pierwszego piania kogutów, chmury zakryją księżyc. Wówczas odwróćcie kopie grotami wstecz i ruszcie w pełnym galopie, jak do ataku. Pędźcie póki nie ujrzycie domku z dwoma światełkami. Wtenczas podwójcie pęd koni, bo domek uciec wam może, a skoro dopędzicie domku, tylcami kopii uderzcie w ścianę, ściana się rozpadnie, a ty zabierzesz piękną dziewoję. Czarownika tej nocy nie będzie, gdyż wyjeżdża na Babią Górę. Uczyń jak ci poradziłem, a będziesz szczęśliwym! - zakończył nieznajomy, zaśmiał się po swojemu, oddalił i znikł za drzewami. Pan Paweł jeszcze nie przyszedł ze zdziwienia do siebie, gdy ujrzał pędzących w galopie swoich pachołków; zaniepokojeni słudzy wrócili szukać pana. Po wydobyciu i obraniu z błota rynsztunku i konia, pan Paweł, nie wspominając sługom o nieznajomym, ruszył, jak mu ów wskazywał. Zaciekawiony rycerz nie mógł wykombinować, kim był ten nieznajomy. Z początku myślał, że miał do czynienia z czartem, ale przecież czart nie byłby przeciw czarownikowi i zresztą dzisiaj szatan nie ma do niego dostępu - kombinował, a zapomniał o tym, że zaklął przy popręgu, wezwał w błocie imienia czarta i podeptał w błocie krzyżyk. Tymczasem, według słów nieznajomego, dojechali do dwóch dębów, potem bez słowa skręcił pan Paweł koniem na prawo i po dość długim przedzieraniu się przez gąszcz, wjechano do bardzo rzadkiego lasu, na którego końcu widoczna była polana, jałowcem i ostem porośnięta. Pan Paweł wstrzymał konia i rzekł: - Tu będziemy stać na koniach, aż do mojego rozkazu. Skoro dam znak, kopie i włócznie grotami odwrócicie w tył, i naprzód co koń wyskoczy! Umilkł i rozejrzał się po okolicy. Słońce już się skryło za wierzchołkami drzew i tylko krwawa łuna gorzała jeszcze na niebie. Olbrzymi czarny bór po lewej stronie szumiał groźnie i coś niezrozumiale mamrotał, bo wietrzysko zrywać się jakoś poczęło. Panu Pawłowi zdawało się, że stoi ze swoim pocztem na jakiejś górze, ale nie był tego pewnym, gdyż w końcu polany krzaki jałowca były gęściejsze, a mrok okrywał już ziemię; w dali majaczył jakiś niski las. Zaczęło go nudzić takie stanie, zauważył że ludzie za nim stojący, głośno ziewają. Sam zaczął ziewać. Spróbował mówić pacierz, ale słowa modlitwy plątały mu się w ustach; kilka razy powtarzał jedno i to samo zdanie. Głowa w ciężkim hełmie ciążyła mu, więc ją spuścił na piersi i zaczął drzemać; drzemać i marzyć... Ujrzał we śnie swą krakowiankę; była uśmiechnięta i klasnęła w rączki. Porwał ją, posadził na konia i zaczął uciekać, i wtedy usłyszał za sobą pogoń. Jakieś upiory uderzały ,nań z tyłu. Zadrżał i przebudził się. W oddali zawył przeraźliwie wilk. Potem zaległa cisza. Zbudzony rycerz spojrzał na księżyc. Czarne chmury, od zachodu płynące, już go prawie całego zakryły. Stanowcza chwila nadeszła. Pan Paweł poprawił się w siodle, wziął kopię grotem pod ramię i złożył jak do ataku. To samo uczynili pachołcy. W ostatniej chwili przyszło panu Pawłowi na myśl, że mógłby się przeżegnać, ale mu nieporęcznie było przekładać kopię z prawej ręki do lewej, więc poniechał ten zamiar i nawet w myśli nie westchnął do Boga. Obejrzał się na swoich ludzi. W ciemności zauważył, że stali gotowi do ruszenia za nim. Więc bez słowa, wparł koniowi ostrogi w brzuch i ruszył z miejsca; za nim pomknęła cała gromada. Wicher zawył gwałtownie, las zaszumiał. Zdawało się panu Pawłowi, że słyszy śmiech nieznajomego, mrowie mu przeszło po grzbiecie, aż do czubka włosów, silniej ścisnął konia kolanami i mocniej przywarł kopię do boku. Gnają jak opętańcy. W oddali zamigotały jakieś światełka... Pan Paweł bodzie boki ogiera ostrogami. Idą z wichrem w zawody. Ziemia głucho dudni pod kopytami. Nagle na moment zapanowała cisza. Okrzyk rozpaczy pomieszany z piekielnym trzaskiem, chrzęstem zbroi, lękiem ludzi i kwikiem koni, przeszyły powietrze. Jęki rozbrzmiewały do rana Potem wszystko ucichło... Ptaki zaczęły śpiewać i Przemsza cicho bulgotała... Około południa las na prawym brzegu Przemszy rozbrzmiał głosami rogów i krzykiem myśliwych. Pan z Tenczyna od kilku dni polował w tych stronach wraz ze swymi kompanami. Właśnie myśliwi, znużeni uganianiem po kniei jechali do rzeki, chcąc się w niej wykąpać, bo dzień był bardzo upalny. Pierwszy z dojeżdżających, po drugiej stronie rzeki zobaczył coś niezwykłego. Nie dojeżdżając do mostu, który był niedaleko, wskoczył z koniem do wody i nawołując towarzyszy, przedzierał się na drugi brzeg. Za nim podążyli inni... Straszny widok przedstawił się ich oczom, skoro przebrnęli rzekę. Na stosach głazów, znajdujących się u podnóża wysokiej, prostopadłej ściany skalnej, leżała kupa trupów ludzkich i końskich, strasznie stłuczonych, najwięcej jednak myśliwych zaciekawiło to, że włócznie pobitych sterczały grotami ku górze; parę trupów było na włócznie nadzianych. Pan Tenczyński kazał pachołkom olbrzymią kopać mogiłę. Ponieważ zaś grunt na lewym brzegu Przemszy był bardzo skalisty, więc mogiłę wykopano na brzegu prawym, w dość znacznym oddaleniu od wody i w niej złożono zwłoki ludzi i koni. Do dziś dnia sterczy w lesie nad Przemszą w pobliżu kopalni "Juliusz" duża mogiła porosła sosnami. Ludzie opowiadają, że co rok w lecie, po drugim nowiu księżyca, ukazują się na skałce jakieś białe postacie konnych rycerzy...